W tych prawie nieuchwytnych chwilach, kiedy wszystko zlewa się w jedno. Przymykam oczy i czuję się scalony z wszystkim, co mnie otacza. Uważnie stawiam kroki. Krocząc przed siebie coraz głębiej zapadam się do wewnątrz. Poruszam się coraz szybciej, aż wszystko zlewa się. Czekam na implozję, która wyzwoli moje istnienie i wyśle je w formie erupcji do wszechświata. Co jeszcze usiłuje mnie powstrzymać? Co jeszcze nie pozwala wzlecieć? Odrzuciłem już miecz gniewu i wszystkie teatralne rekwizyty. Na ciele pozostały jeszcze nieczystości pielęgnowane latami, które są, jak rdzawe plamy ścierane przeze mnie pieczołowicie i dokładnie.
Nie czuję już upływu czasu. Nie czuję już przywiązania do rzeczy. Im mniej mnie tu, tym bardziej staję się niedostrzegalny dla ludzi. Ich spojrzenia prześlizgują się po mnie, przechodzą na wskroś. Jak żyjący duch. A jednak prostuję w końcu plecy, unoszę głowę. Zajrzyj w moje oczy, a ujrzysz głębię niemal bezdenną. A w niej siebie w tysiącach luster, w milionach drobnych i większych zdarzeń. Czy to cię powstrzyma? Czy zatrzyma twoją podróż? Człowiek wyciąga ręce. W jego dłoniach widzę wijące się emocje. Dostrzegam, jak ujawnione oplątują go zacierając kontury ciała. Kiedy już jest tylko zmiennokształtną formą czuję, jak płonie od wewnątrz. Robię krok i omijam go. Świadomie ruszam przed tłum, który kłębi się na wprost mnie. Czekają tam na mnie pełni oczekiwań, pretensji, złości, kłamstwa. Wypełnieni karykaturą miłości. Pełni zwątpienia lub przepełnieni podnieceniem. Rój otaczających ich myśli jest, jak ryk huraganu. Z trudem wychwytuję pojedyncze zdania, bluzgi, prośby, błagania. Wiem, że chcieliby, żebym został z nimi i wtopił się w tę masę. Jeśli zwątpiłbym, wydał milczące pozwolenie, wchłonęliby mnie, jednocześnie tracąc wszelkie zainteresowanie. Bo są, jak wiecznie głodny organizm, który działa instynktownie. Jestem przed nimi i oddycham głęboko, bowiem stoją na mojej drodze, a innej nie ma.
W pierwszej linii ci, których zawiodłem, okłamałem. Szepczą z wyrzutem. Są i zawiedzione „miłości” wsparte na ramieniu nowych lub samotne, a wszystkie spoglądające z wyrzutem. Najbliżsi, bliscy i dalsi. Splątani węzami krwi, alkoholu lub pracą. Sporo ich się zebrało.
Z ciszy, która jest we mnie, cierpliwie wykuwam miecz najlepszy. Oręż doskonały. Pieczołowicie i z pełną uwagą poleruję klingę, a rękojeść owijam spokojem. Ujmuję go dłoń i ruszam. Klinga lśni, a tłum zaczyna się rozstępować. Krok po kroku stąpam przed siebie, a szepty i krzyki towarzyszą mi bez przerwy. Prośby, groźby i obietnice. Wyciągają ręce, lecz nie mogą mnie dotknąć bez mojego przyzwolenia. Krok za krokiem zanurzam się w tłum i nie ma już powrotu, mogę tylko iść lub dać się wchłonąć. I wszystko jest tylko moją decyzją. Kiedy zdarza mi się osłabić czujność miecz przygasa a dotknięcie ich dłoni jest jak lodowaty lub parzący impuls. Idę dalej. Ci, którzy zostali poza mną stapiają się w jedno, ci przede mną mają jednak jeszcze tę ludzką znaną mi postać i kształt. Rozpoznawalne rysy twarzy i znajomy tembr głosu. Ten odcinek drogi zdaje się trwać bez końca, ale czas nie ma tu znaczenia, jedynie wewnętrzne decyzje. Są momenty, kiedy czuję zimny pot, który spływa delikatnym strumykiem po plecach. Mijając te wszystkie postaci wyrażam im wdzięczność za każdą poświęconą mi chwilę, za każdą lekcję jakiej mi udzielili, za wszystkie doświadczenia, które były naszym udziałem. Ten akt jest każdorazowo jedynym sposobem by uruchomić miecz i przeciąć łączące nas pajęczyny powiązań. I tak będzie aż do momentu, kiedy ostatnia sieć opadnie na ziemię kurcząc się i zamieniając w proch.
Teraz wiem, że zawsze byłem wolny a ograniczenia, którym podlegam były zawsze i wyłącznie konsekwencją moich słabości i wyborów. Wszystko czego doświadczyłem i nadal doświadczam jest tylko odbiciem rzeczywistości w jakiej postanowiłem się zanurzyć. Z każdym krokiem bardziej przypomina hologram i jej moc słabnie. Już nie czekam, czynię.