Oto ja. Czy cały ja? Pewnie nie. Dopóki jednak nie napiszę ostatniego słowa, nie będziemy wiedzieć.
Stoję przed chatą, a może dworem, do drzwi jest zaledwie kilka kroków. Tu muszę zdjąć pelerynę. Zawsze mnie chroniła przed chłodem, ale ważniejsze jest to, że pozwalała czasami stać się niewidocznym. Jest pocerowana i ma małe dziurki. Gdyby zarzucić ją sobie na głowę w jasny dzień, to można poczuć się, jak w noc rozświetloną jasnymi punktami gwiazd. Brakowałoby tylko księżyca, nie mówiłem, że jest doskonała. Przez lata nasiąkła krwią, łzami i resztkami różnych płynnych pokarmów. Otuliwszy się nią, czułem się pewniej. Jak większość moich rzeczy utkana jest z małych zaklęć, pragnień, chęci, kłamstw i iluzji. Muszę ją tu ściągnąć i położyć na ziemi. Dalej nie pójdę w niej, za chwilę stałaby się ważącym tonę ciężarem, który mógłby mnie zabić.
Czas, by zdjąć cylinder. Tak, mam cylinder, niewidoczny, ale przecież niezbędny iluzjoniście, którym bywałem. Oczywiście jest czarny i wysoki. Nie wypuszczam z niego gołębi. Wypuszczam za to czasami barwne obrazy, a ludzie obserwując je, popadali w zachwyt, złość, euforię, błogość, nie pozostawali nigdy obojętni. Jest zamszowy, miękki i ma dwie spore plamy, chyba po czymś tłustym. Zdjęty, trzymam w palcach. Badam opuszkami rondo i po chwili delikatnie kładę na pelerynie.
To moment, by zdjąć niemodną koszulę z żabotami. Niegdyś biała, obecnie szara i poplamiona. Ma kilka zszyć, niezbyt fachowych oraz trzy łaty. Wiązana pod szyją, luźna, wsunięta w spodnie. Na plecach zapisałem ją sentencjami, które wydawały mi się ważne. Część wyblakła, są i ledwo czytelne. Na rękawach zanotowałem najbardziej przydatne pochlebstwa, małe kłamstewka i większe kanty. Całość nie wygląda zbyt ładnie, ale to nie rewia mody, to moje być albo nie być do teraz. Bufiaste rękawy są chyba najbardziej zabrudzone i noszą ślady intensywnego użytkowania. Ściągam koszulę przez głowę. Musi tu zostać. Spada na ziemię, jak gigantyczny liść.
Teraz trzeba odpiąć miecz. Nie mogę go zabrać ze sobą. Ten był używany do cięć i pchnięć, które nie zawsze służyły drodze miecza. Jest na nim krew przelana w imię własnych, chorych, pokrętnych interesów. Krew, której z ostrza nie da się zmyć. Pozostała na nim w postaci większych i mniejszych plam. Głownia też nosi ślady używania. Nie dotknę go dzisiaj. Wystarczy odpiąć klamrę pasa. Czarna pochwa, bez zdobień, kryjąca czarno-srebrną klingę. Chwilę mocuję się z zapięciem, w końcu puszcza. Broń i pas opadają na ziemię z głuchym łoskotem. Jest lżej. Dużo lżej.
Spoglądam w kierunku rozświetlonych okien. Widzę niewyraźną postać wędrującą, pojawiającą się w kolejnych oknach. Chodzi w tę i z powrotem. To przemierzanie kojarzy mi się z oczekiwaniem.
Pora na rękawiczki. Czarne z doskonale wyprawionej skóry, są, jak druga skóra. Tak doskonale dopasowane, że nie czuję ich obecności. Czy były kiedyś białe? Nie pamiętam. Wiem, że w nich mogłem robić to, czego nie zrobiłbym gołymi rękami. Nie chcę teraz przywoływać tych czynów, wskrzeszać zjaw dni minionych. Nie schodzą łatwo, dobrze przylegają. Opadają na ziemię, jak płaty czarnej skóry.
Teraz buty. Wysokie, czarne z cholewami, zawsze lekko zabłocone. Każde czyszczenie wystarcza na kilka chwil. Parę kroków i już wdeptuję w gówno. Swoje bądź czyjeś, a czasami w jakieś drobne błocko. Cóż, taką płaci się cenę za chodzenie poza utartymi szlakami, choć na tych utartych zdarzało mi się również upierdolić po pachy. Najpierw nóż z cholewy. Odkładam delikatnie, lubię go. Ma drewnianą rękojeść, wysłużoną i wyszczerbioną w jednym miejscu. Piękny kawałek jesionu. Ostrze, wielokrotnie tępione i ostrzone, połyskuje delikatnie. Buty schodzą lekko i lądują w trawie. Wycieram ubrudzone dłonie o spodnie. Tak naprawdę pozostały tylko spodnie, poza nimi jestem nagi. Zanim jednak je zdejmę, muszę dokonać kilku drobnych korekt.
Do mojej piersi przyssane są oto miniaturki postaci. Wiszą na parodiach pępowin. Część z nich zupełnie zasuszona, inne ledwo żywe, ale są i takie, które tętnią życiem w najlepsze. Pseudo pępowina jarzy się, a miniaturka to pęcznieje, to zapada w rytmie mojego oddechu. Zawsze to czułem, ale teraz dostrzegam pierwszy raz i czuję szok i odrazę.
Sięgam po nóż i zaczynam ciąć. Dramatyczne piski przeszywają mi głowę, krew tryska na twarz. Czuję ukłucie w sercu, seria skurczów powoduje, że pojawia się lęk i zimny pot na skórze. W mojej głowie rozbrzmiewają głosy proszące, grożące, błagające, przeklinające. Zataczam się lekko i tnę dalej. Część odpada natychmiast, inne stawiają opór. Nawet ostry nóż ma problem. Kiedy odcinam ostatnią, dyszę ciężko, jestem skołowany, nóż wypada mi z ręki. Wycieram ręce o spodnie. Są czarne ze srebrnymi lamówkami po bokach. Ściągam je szybko i staję nagi, z klatką piersiową pochlapaną krwią, z bliznami i plecami wystawionymi na razy.
Tylko taki, nagi, mogę podejść do drzwi i przekroczyć próg. Zanim jednak to zrobię, muszę jeszcze głośno wypowiedzieć sporo słów, żadne z nich nie może mieć w sobie choćby cienia oszustwa czy manipulacji. Kiedy już prawie otwieram usta, przypominam sobie o maskach. Na twarzy tkwią trzy ostatnie. Ściągam je, jedną po drugiej. Kiedy ostatnia ląduje na trawie, uzmysławiam sobie, jak wiele jeszcze nie powiedziałem, jak dużo ukrywam, jak bardzo się czasami asekuruje. To nic, to jeszcze nie koniec. Przecież dopiero zacząłem. Uśmiecham się, rozkładam ręce i spoglądam w niebo.
He lay halama